Vincent (Karim Leklou) musi umrzeć, choć nikt za bardzo nie wie dlaczego. Jeszcze przed chwilą był wcieleniem przeciętności – pracował w korporacji, umawiał się na randki z Tindera, mieszkał w normalnym mieszkaniu i chodził na piwo z kumplami.
Pewnego dnia zostaje jednak zaatakowany w pracy przez stażystę, który po całym zajściu nie jest w stanie powiedzieć nic o swojej motywacji. Kolejnego dnia Vincenta próbuje zabić ktoś inny. A kolejnego inny. Główny bohater postanawia sprawdzić, dlaczego nagle stał się wrogiem publicznym numer jeden. W rozwiązaniu zagadki pomaga mu tajemnicza kelnerka (Vimala Pons) i pies Sułtan.
W swoim pełnometrażowym debiucie – zgrabnie łączącym thriller, kino apokaliptyczne i czarną komedię – Stéphan Castang stawia pytania o źródła przemocy i metody funkcjonowania społecznego przyzwolenia na nią. Udaje mu się przy tym uzyskać nieoczekiwany efekt: oto thriller, w którym to my – widzowie – jesteśmy czarnymi charakterami. A ponieważ świetny pomysł wyjściowy wspierają tu doskonałe zdjęcia Manuela Dacosse, trudno się dziwić, że „Vincent musi umrzeć” był jednym z najchętniej dyskutowanych filmów tegorocznego festiwalu w Cannes. I przy okazji filmem, o którym natychmiast po seanse chce się rozmawiać.